piątek, 18 maja 2012

Ivan Vecenaj "Krave voze drva"

Jest taki kierunek w malarstwie zwany prymitywizmem. Brodate mądre głowy od malunków twierdzą, iż styl ten charakteryzuje się naiwnością w przedstawianiu rzeczywistości ograniczajacej się do świata przedmiotów, ludzi i zdarzeń, pozbawionej zbędnej symboliki... Kiedy parę dni temu, w czasie jednej z rozmów ze swoimi znajomymi poruszyłem temat prymitywizmu, usłyszałem mniej więcej taki komentarz: "O! Ja wiem, co to jest! Czytałam o tym! Moja jedenastoletnia siostra jest w tym mistrzynią!" Mimo, iż żadnej pracy owej siostry nie widziałem, coś chyba musi być na rzeczy, bo podobno większość malarzy-prymitywistów to zwykli amatorzy, nie wykształceni w arkanach sztuki malarskiej, a tworzą - podobno - z czystej, bo wewnętrznej potrzeby tworzenia. Czyli w zasadzie tak jak dzieci z własnej, nieprzymuszonej woli, o ile nie muszą malować prac domowych na jutrzejszą lekcję plastyki. Mimo naiwności (dla mnie szczerze mówiac rzekomej) nie przeszkodzilo to Chorwatom docenić swych malarzy prymitywistów i postawili im muzeum w Zagrzebiu.


Prezentowaną dziś pocztówkę dostałem od Ligii, która swego czasu przebywała w Chorwacji. Na pocztówce znajduje się reprodukcja obrazu Ivana Vecenaja - który dokałdnie dzisiaj obchodzi swoje dziewięćdziesiąte drugie urodziny - "Krave voze drva" z 1965 roku, i który to obraz, wykonany w technice oleju na szkle, bezsprzecznie przedstawia scenkę rodzajową, gdy krowy wiozą drewno. Vecenaj, którego obrazy pełne burleskowych i groteskowych postaci często inspirowane są biblijnymi tematami, jest przedstawicielem tak zwanej drugiej generacji szkoły z Hlebine. Do tej pierwszej należał jeden z najwybitniejszych reprezentantów gatunku na świecie, tak naprawdę założyciel owej szkoły, o sześć lat starszy od Ivana Vecenaja - Ivan Generalić.

Szczerze mówiąc nie podzielam zakamuflowanych opinii w dość zgryźliwych komentarzach moich znajomych. Jednak z tego, gdy pociągnąłem mocniej za ich kąsający język przy okazji wzrokowej kontemplacji i owej pocztówki i witryny internetowej zagrzebskiego muzeum, jestem w stanie wywnioskować, że owe uwagi mają swe źródło w fakcie... że moi znajomy tam się klocek znają, bo na pewno nie jest to kwestia gustu, gdyż jak to na rasowych scholastyków przystało - wcześniej na oczy tych obrazów nie widzieli... Chociaż racją jest, że zwrot "szkoły z Hlebine" brzmi dość niefortunnie przy definicyjnych założeniach kierunku, ale definicjie definicjami, czyli jednym, a rzeczywistość drugim... i te pierwsze zostawmy tym brodatym...

piątek, 11 maja 2012

W końcu!

Zajechało stęchlizną przez te dwa lata letargu na tym blogu. Jeśli jednak myślicie, że on już trup na amen to się grubo mylicie. W końcu jest maj, wiosna. A wiosna zawsze była doskonałą okazją do robienia porządków. Wszystko kwitnie jeśli jeszcze nie zakwitło, a chatę nareszcie można przewietrzyć świeżym powietrzem.

Ja też przewietrzyłem swą głowę i w końcu wpadłem na dość prosty ale jakże genialny pomysł, aby ominąć wszystkie te problemy, które znacznie utrudniały mi przez ów okres letargu prowadzenie bloga; bo strasznie trudno korzystać z Internetu nie mając ani narzędzia do surfowania jakim jest komputer, ani nie mając stałego dostępu do owego oceanu, w którym podobno jest wszystko. Nie wspomnę już o skanerze, bez którego prezentowanie swoich zbiorów jest praktycznie niemożliwe. Brzmi to dziwnie, ale tak: przez ostatnie dwa lata musiałem się obejść bez tych dobrodziejstw cywilizacji. I szczerze mówiąc obywam się dalej. Z tą różnicą...

Właśnie. Nie ma lepszego miejsca na studiowanie ciekawostkologii i opowiadaniu o niej za pomocą kartek i znaczków pocztowych niż biblioteka. Nie dość, że pełno tu informacji zamkniętych w książkach a i o komputer z Internetem tu nie trudno. Ba! Jak zasięgnąć rady bibliotekarza to i skaner znaleźć można. Czyli w zasadzie – lepiej niż w domu. Więc mimo nabożnej ciszy panującej wokół znów ruszam w podróż razem z owymi kartkami i znaczkami nie ruszając się z gmachu biblioteki.

W końcu – mogę powiedzieć i aby było bardziej wiosennie, dodam – motyla noga!