piątek, 18 maja 2012

Ivan Vecenaj "Krave voze drva"

Jest taki kierunek w malarstwie zwany prymitywizmem. Brodate mądre głowy od malunków twierdzą, iż styl ten charakteryzuje się naiwnością w przedstawianiu rzeczywistości ograniczajacej się do świata przedmiotów, ludzi i zdarzeń, pozbawionej zbędnej symboliki... Kiedy parę dni temu, w czasie jednej z rozmów ze swoimi znajomymi poruszyłem temat prymitywizmu, usłyszałem mniej więcej taki komentarz: "O! Ja wiem, co to jest! Czytałam o tym! Moja jedenastoletnia siostra jest w tym mistrzynią!" Mimo, iż żadnej pracy owej siostry nie widziałem, coś chyba musi być na rzeczy, bo podobno większość malarzy-prymitywistów to zwykli amatorzy, nie wykształceni w arkanach sztuki malarskiej, a tworzą - podobno - z czystej, bo wewnętrznej potrzeby tworzenia. Czyli w zasadzie tak jak dzieci z własnej, nieprzymuszonej woli, o ile nie muszą malować prac domowych na jutrzejszą lekcję plastyki. Mimo naiwności (dla mnie szczerze mówiac rzekomej) nie przeszkodzilo to Chorwatom docenić swych malarzy prymitywistów i postawili im muzeum w Zagrzebiu.


Prezentowaną dziś pocztówkę dostałem od Ligii, która swego czasu przebywała w Chorwacji. Na pocztówce znajduje się reprodukcja obrazu Ivana Vecenaja - który dokałdnie dzisiaj obchodzi swoje dziewięćdziesiąte drugie urodziny - "Krave voze drva" z 1965 roku, i który to obraz, wykonany w technice oleju na szkle, bezsprzecznie przedstawia scenkę rodzajową, gdy krowy wiozą drewno. Vecenaj, którego obrazy pełne burleskowych i groteskowych postaci często inspirowane są biblijnymi tematami, jest przedstawicielem tak zwanej drugiej generacji szkoły z Hlebine. Do tej pierwszej należał jeden z najwybitniejszych reprezentantów gatunku na świecie, tak naprawdę założyciel owej szkoły, o sześć lat starszy od Ivana Vecenaja - Ivan Generalić.

Szczerze mówiąc nie podzielam zakamuflowanych opinii w dość zgryźliwych komentarzach moich znajomych. Jednak z tego, gdy pociągnąłem mocniej za ich kąsający język przy okazji wzrokowej kontemplacji i owej pocztówki i witryny internetowej zagrzebskiego muzeum, jestem w stanie wywnioskować, że owe uwagi mają swe źródło w fakcie... że moi znajomy tam się klocek znają, bo na pewno nie jest to kwestia gustu, gdyż jak to na rasowych scholastyków przystało - wcześniej na oczy tych obrazów nie widzieli... Chociaż racją jest, że zwrot "szkoły z Hlebine" brzmi dość niefortunnie przy definicyjnych założeniach kierunku, ale definicjie definicjami, czyli jednym, a rzeczywistość drugim... i te pierwsze zostawmy tym brodatym...

piątek, 11 maja 2012

W końcu!

Zajechało stęchlizną przez te dwa lata letargu na tym blogu. Jeśli jednak myślicie, że on już trup na amen to się grubo mylicie. W końcu jest maj, wiosna. A wiosna zawsze była doskonałą okazją do robienia porządków. Wszystko kwitnie jeśli jeszcze nie zakwitło, a chatę nareszcie można przewietrzyć świeżym powietrzem.

Ja też przewietrzyłem swą głowę i w końcu wpadłem na dość prosty ale jakże genialny pomysł, aby ominąć wszystkie te problemy, które znacznie utrudniały mi przez ów okres letargu prowadzenie bloga; bo strasznie trudno korzystać z Internetu nie mając ani narzędzia do surfowania jakim jest komputer, ani nie mając stałego dostępu do owego oceanu, w którym podobno jest wszystko. Nie wspomnę już o skanerze, bez którego prezentowanie swoich zbiorów jest praktycznie niemożliwe. Brzmi to dziwnie, ale tak: przez ostatnie dwa lata musiałem się obejść bez tych dobrodziejstw cywilizacji. I szczerze mówiąc obywam się dalej. Z tą różnicą...

Właśnie. Nie ma lepszego miejsca na studiowanie ciekawostkologii i opowiadaniu o niej za pomocą kartek i znaczków pocztowych niż biblioteka. Nie dość, że pełno tu informacji zamkniętych w książkach a i o komputer z Internetem tu nie trudno. Ba! Jak zasięgnąć rady bibliotekarza to i skaner znaleźć można. Czyli w zasadzie – lepiej niż w domu. Więc mimo nabożnej ciszy panującej wokół znów ruszam w podróż razem z owymi kartkami i znaczkami nie ruszając się z gmachu biblioteki.

W końcu – mogę powiedzieć i aby było bardziej wiosennie, dodam – motyla noga!

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Kaszuby - wakacje na wsi

Za oknem mokro, niebo jest w kolorze mleka, a mgła gęstnieje z każdą chwilą. Poranek na Kaszubach. Już wiem, że z moich planów nici; mgła opadnie - będzie padać. Pierwsze, co dzisiaj robię, to włączam Burzuma.

Dwa tygodnie słuchania bez przerwy twórczości Varga Vikernes'a robią swoje. Może i nie wybiorę się dzisiaj na zaplanowaną wycieczkę rowerem, ale za lasem, który mam pod nosem, w samym jego środku, jest jezioro... Myślę sobie: zobaczyć jego taflę skąpaną w tej gęstej mgle, w tej szarzyźnie poranka, to musi być frajda!

Nie pozwoliłem sobie czekać długo.
***



Nawet tysiąc lat bytności Kościoła na Kaszubskiej Ziemi w pełni nie wypleniło z niej pogaństwa. Widać to świetnie na pocztówce z Chmielna. Cywilizacja już wkroczyła; elektryczność, oświetlenie, a nawet telewizja na dobre zawitała w kaszubskich izbach. Jednak ciemnota i zabobon pozostał! I następne pokolenia już od młodego nimi nasiąkają!

Kaszubskie dziecko, uśmiechnięte kaszubskie dziecko na pewno już wie co zrobi z kotem! Możemy tylko sobie wyobrazić do czego może posłużyć kamienny, pogański ołtarz widoczny w lewym dolnym rogu pocztówki. Możemy sobie tylko wyobrażać, co będzie się pod nim działo, gdy tylko słońce zajdzie... Biedny kotek...

Tak mógłbym sobie pitolić, gdybym nigdy nie był na Kaszubach i gdybym do tego był ślepy. Wystarczy tylko trochę wytężyć wzrok na obrazek i od razu można spostrzec, że kaszubskie dzieci nie klepią czarcich pacierzy przy pogańskim ołtarzu, ale po prostu smażą sobie na podwieczorek tłuste, kaszubskie wursty.


Z kotami jednak w tym regionie to już różnie bywa. Z jednej strony te czarne - ewentualnie ich krew - odwracają śmierć i chorobę. Czarnego kota przepuszcza się do izby przez okno przy przenosinach nowożeńców, co ma chronić ich przed nieszcześciem i nieść pomyślność. Z drugiej jednak strony żadnego kota nie wpuszczą Kaszubi do domu gdzie odbył się poród lub gdzie przebywa niechrzszczone dziecko.

***

Pocztówkę z Chmielna kupiłem chyba piętnaście lat temu jak nie dalej; i na pewno nie było to w Chmielnie ale gdzieś pod Kartuzami. I pamiętam to jak dzisiaj, pani w kiosku nie miała lokalnych widoków tylko owo Chmielno, które wtedy powoli zaczynało się wybijać jako miejscowość turystyczna.

Z całej mojej kolekcji ta pocztówka najbardziej mnie bawi przez jej niezamierzony absurd. Temu wszystkiemu tytuł nadaje jeszcze większej pikanterii: "Kaszuby - wakacje na wsi". I aż strach w te Kaszuby jeździć!


Jednak na tej pocztówce jest jeszcze coś ciekawego niż tylko kaszubskie dziecko z kandydatem na całopalną ofiarę dla pogańskich bogów, a mianowicie: burczybas. To ta dziwna drewniana beczka, którą kaszubskie dzieci trzymają w rękach na zdjęciu w prawym dolnym rogu, a która wbrew pozorom nie jest zwykłą beczką. Burczybas to kaszubski ludowy instrument. Jego budowa jest prosta: drewniane klepki są złączone ze sobą na kształt beczki przez wiklinowe lub drewniane obręcze. Owa beczka nie ma dna, ale z jednej strony naciągnięta jest skórą zwierzęcą, w środku której umocowany jest pęk z końskiego włosia.

Gra na burczybasie nie jest skomplikowana, ale potrzeba do niej dwóch osób lub nawet trzech, no chyba, że ma ktoś potężnie umięśnione uda! Jedna osoba trzyma, na przykład pod pachą, burczybas, tak aby "nie latał", a druga pociąga obiema rękoma za końskie włosia, przez co słychać niskie, basowe buczenie. Oczywiście gdy jest trzecia osoba, to ona polewa wodą ręce tej drugiej, bo na burczybasie nie da się grać z suchymi palcami. Oczywiście jak trzeciej osoby nie ma w około, można sobie postawić na taborecie miskę z wodą i też sobie człowiek da radę.

Burczybas jest obecnie jednym z ulubionych instrumentów dorastającego pokolenia Kaszubów, gdyż wprawiony muzyk potrafi bez problemu wydobyć z tego instrumentu tempo stu trzydziestu, stu czterdziestu bitów na minutę, co pozwala bez problemu na tworzenie własnej, kaszubskiej odmiany kwaśnej muzyki acid house bez użycia keyboardu marki Roland.

***

Pogoda skutecznie pokrzyżowała mi plany na rowerową eskapadę. Jednak poranna wyprawa przez zatopiony we mgle las z muzyką Burzum na walkmanie przekonała mnie, abym jutro stanął twarzą w twarz z niepogodą i mimo tego wyruszył na poszukiwania gockich kamiennych kręgów pochodzących z pierwszych wieków naszej ery.

Obawiam się jednak, że aby utrzymać muzyczny klimat adekwatny do sytuacji, będzie trzeba zmienić nagrania Burzum na płytę "Hammerheart" Bathorego, a to może być już trochę za duży korek. Chociaż... Szczerze mówiąc Burzum może zostać - z miejsca gdzie jestem, aby dojechać do owego cmentarzyska trzeba przemierzyć tę część Kaszub, po których, wedle legend, diabeł stąpał...

niedziela, 29 sierpnia 2010

Zamek Hame w Hameenlinna

Intryguje mnie opis poniższej pocztówki: "The Hame Castle in Summer night" - zamek Hame w letnią noc. Rzeczywiście, latarnie świecą się mocnym światłem u stóp zamku...


Fińska Hameenlinna leży około stu kilometrów na północ od Helsinek, dokładnie na równoleżniku sześćdziesiąt stopni i piędziesiąt dziewięć minut szerokości geograficznej północnej, co oznacza, że zjawisko nocy polarnej w tym mieście... nie występuje. Hameenlinna położona jest za bardzo na południe od koła podbiegunowego. Jednak najkrótsze noce trwają tutaj około czterech godzin i czterdziestu minut i występują w połowie czerwca. Ten kto chodzi na poranne Jutrznie, ten pewno wie jak wcześnie pojawiają sie ranne zorze przed wschodem. Nie jest więc powiedziane, że w czerwcu nad Hameenlinną zapadają ciemności. Być może najwyżej się tylko ściemnia.

Zamek Hame został wybudowany w XII wieku przez Szwedów w czasie chrystianizacji i podbojów Finów. Miał bronić wschodnich granic Królestwa Szwedzkiego. W XVI wieku przeżył wojnę domową, w następnym wieku pożar i parę modernizacji związanych z rozwojem artylerii i sztuki wojennej. Mimo, iż Hameenlinna była jednym z głównych ośrodków handlu, prawa miejskie otrzymała dopiero w roku 1639, co i tak uczyniło je jednym z najstarszych miast w Finlandii.

To tutaj, nad jeziorem Vanajavesi, nad którym położony jest zamek Hame, urodził się i dorastał Jan Sibelius. Chyba najbardziej znany kompozytor fiński, któremu na przełomie wieków przypisywano więcej wagi jako kompozytorowi neoromantycznemu, kompozytorowi stylu, który po latach stał sie stylem epigonów. Ale na przełomie stuleci Finowie pokochali go za czerpanie z własnego folkloru i inspirację fińską literaturą. Przestał tworzyć po dziewięciu latach od proklamacji niepodległości przez Finlandię.

Z Hameenlinna pochodzi także Jouko Ahola. Stongman, Mistrz Finlandii z roku 1997, dwukrotny Mistrz Europy w latach 1998 i 1999, a także w latach 1997 i 1999: dwukrotny Drużynowy Mistrz Świata Par Strongman i dwukrotny Mistrz Świata - rok później o ten tytuł zawalczy debiutujący niejaki Mariusz Pudzianowski...

Wróćmy jednak do zamku, który mimo upływu wieków, świetnie się zachował. Dzisiaj mieszczą się w nim dwa muzea: muzeum historyczne regionu i muzeum więziennictwa, co brzmi całkiem zachęcająco do odwiedzenia twierdzy. Zwłaszcza, że krążą ploty, iż przy zwiedzaniu tego drugiego muzeum na samym początku zakuwani jesteśmy w kajdany, a po całym muzealnym kompleksie oprowadza nas przewodnik-klawisz. Nie ma jednak co się bać, po plerach pałą nie dostaniemy, a w razie przedłużającego się pobytu możemy w calach spokojnie oglądać telewizję. I oczywiście, jak na Finlandię przystało, będziemy mieli także możliwość skorzystać z penitencjarnej sauny.

Na koniec ciekawostka: 15 września w Hameenlinne organizowane będą targi kolekcjonerów pocztówek. Święto potrwa od godziny dziesiątej do siedemnastej, a wszystkie wysłane kartki w tym czasie, będą oznaczone okazyjnym datownikiem.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Legendy, templariusze i Pojezierze Drawskie

Gdy dzisiejszego deszczowego poranka, słuchając Burzuma, dotarło do mnie, że to już połowa sierpnia i wakacje są już na półmetku. Jeszcze tylko parę dni, niektórzy pójdą do budy, inni znów do roboty, a w knajpach zacznie się picie. I pewno na samym początku tych powrotów w swoje mniej lub bardziej stęsknione miejsca, zaczną się wspominki, jak to w te wakacje było. I to może jest świetny pretekst, aby popodróżować sobie jeszcze raz po miejscach, którymi chcieli podzielić się ze mną moi znajomi, wysyłająć kartki pocztowe i po miejscach, w których i ja zawitałem.

I może na koniec wszyscy razem stwierdzimy, że dwa tygodnie to całkiem dużo czasu i uda nam się jeszcze plecak spakować, a Ci co szczęśliwsi będą mieli jeszcze cały wrzesień...

***

Z kartką od Kasi wyszło chyba najśmieszniej. Ja miałem pociąg o piątej rano. Pracę skończyłem o drugiej w nocy. Miałem wrócić do domu i spakować się, bo czekał mnie wyjazd na dwa, czy trzy dni na Pałuki. Ale jak się z pracy wraca w środku nocy, chce się od życia przynajmniej małego cukierka w nagrodę. I Kasię spotkałem akurat w knajpie, tak jak ja, kroiła jakąś eskapadę.

Parę dni później Kasia poinformowała mnie krótką informacją na kartce pocztowej, iż słoneczna pogoda dopisuje na Pojezierzu Drawskim. Tylko tyle i aż tyle. Gdzie była? Co widziała? Któż wie? Mogę się tylko domyślać...


Najbardziej na pocztówce od Kasi intrygują mnie dwie rzeczy: postać na fotografii z Czaplinka w prawym górnym rogu i ruiny w Starym Drawsku w lewym dolnym. O dziwo, oba te obiekty są zależne od siebie.

W skutek narastającego naporu brandenburskiego na wschód w XIII wieku na Pojezierze Drawskie zostają sprowadzeni przez Przemysła II templariusze, którzy w Czaplinku zakładają komandorię*. Jednak w skutek polityki francuskiego króla Filipa Pięknego, papież Klemens V w dniu 3 kwietnia 1312 roku, po soborze zwołanym w Viennie, kasuje zakon templariuszy, a ich majątek przechodzi na rzecz zakonu joannitów. Jednak w między czasie posiadłości na Pojezierzu Drawskim przejmą brandenburscy Askańczycy, a następnie zostaną one przekazane biskupom kamieńskim, którzy to będą prowadzić nad nimi nadzór aż do roku 1345, kiedy owe posiadłości ostatecznie zostaną przekazane joannitom. I to właśnie oni w drugiej połowie XIV wieku zbudują zamek strażniczy w Drahimiu, zwanym inaczej Starym Drawskiem.

W 1368 Kazimierz Wielki kupi od joannitów zamek w Czaplinku, a na mocy układu drawskiego z tego samego roku ma zakończyć się wojna polsko-brandenburska i komandoria w Czaplinku razem z zamkiem w Drahimiu ma przejść pod zwierzchnictwo Polski. Joannici pozostają w zamkach, ale jako lennicy polscy. Mimo to prowadzą własną politykę i gdy uwaga króla Ludwika Węgierskiego i królowej Jadwigi odsuwa się od spraw na Pomorzu, zrywają układ z 1368 roku i sprzymierzają się z Brandenburgią i zakonem krzyżackim.

Ale w 1407 roku Władysław Jagiełło zdobywa zamek w Drahimiu. Próba wezwania joannitów do uległości kończy się ich wypędzeniem i na zamku powstaje siedziba polskiego starostwa drahimskiego. I z tym wydarzeniem związana jest legenda: otóż jednym z pierwszych starostów drahimskich był magnat Dobrogost Ostroróg, miał on żonę Grzymisławę, która, jak głoszą ploty, była próżna i zła. Pewnego dnia zaprosiła swoich gości nad brzegi Jeziora Drawskiego i wrzuciła swój pierścień do jeziora, mówiąc iż jej bogactwa są wielkie jak wody tego jeziora, a tak jak ona nigdy nie znajdzie w jego toni owego pierścienia, tak jej bogactwa nigdy się nie skończą. I jak to w tego typu historiach bywa, Fortuna szybko zakręciła do góry nogami kołem Grzymisławy. Następnego dnia z jeziora rybacy wyłowili wielką rybę, którą przekazali staroście drahimskiemu i oczywiście nie mogło się stać nic innego jak tylko to, że kucharz we wnętrzu ryby znalazł pierścień starościny... W ciągu kilku dni na zamku pojawił się lustrator królewski. Okazało się, że zamek broniący rubieży Rzeczypospolitej jest zaniedbany. Starosta został odwołany, a król jemu i jego żonie odebrał cały majątek.

Mimo tej legendy zamek w Drahimiu zdołał w 1410 roku zatrzymać część zachodnich rycerzy jadących na Grunwald, ale już dwanaście lat później zostaje zdobyty na krótko przez pobliskich mieszczan z Drawska. I z tym wydarzeniem wiąże się legenda i jest to legenda o owej zagadkowej postaci z Czaplinka, widniejącej na pocztówce w prawym górnym rogu - niejaki Paweł Wasznik, niemiecki rybak, miał komnatę na zamku w Starym Drawsku i gdy owi mieszczanie zdobyli drahimski zamek, on zrzucił ze swojego okna sieć rybacką, po której weszła polska odsiecz i odbiła budowlę. I podobno nie był to jedyny tego typu czyn owego Pawła Wasznika, ale o tym i jego dalszych losach, poczytać możecie tutaj.

***

Szerzej zainteresowanych tematem z przyjemnością odsyłam do stron internetowych: o zamku Drahim i strony Urzędu Miejskiego w Czaplinku, z których to korzystałem redagując ten wpis, tak samo jak z publikacji Tadeusza Manteuffela "Średniowiecze" wydanej przez Wydawnictwo PWN w serii "Historia powszechna".

* Ośrodek polityczny, gospodarczy i administracyjny posiadłości templariuszy.

sobota, 22 maja 2010

Shave his bells with a rusty razor

Piątkowego wieczoru to bym normalnie nie zdzierżył będąc sam w domu. Na szczęście jest to piątek i na szczęście zawsze się coś zdarzy - jak to w piątek. Wystarczy włączyć radio i już jest ciekawie. Dzisiaj specjalne wydanie audycji Thrashing Madness w Radio Afera.

Klimat jest taki: gorąco i parno w pokoju, dymu pełno od peta, w głośniku drą się same usmolone diabły. Jakbym widłami w dupę dostał.

Przeglądając klaser, zastanawiam się, co by tu dzisiaj przy głośniku zmątwić w sprawie dzisiejszego wpisu. O drukowanych belzebubach raczej mogę zapomnieć, gitar na znaczkach też mam jak na lekarstwo. Dobra, jakbym się uparł to być może jakiś z Elvisem bym znalazł... [sic!]

Co tu kryć. Poczty, niczym wody święconej, raczej unikają drukowania znaczków w jakikolwiek sposób powiązanych z tym całym rogatym jazgotem. To normalne. Ameryki tu nie odkrywam. Jednak jak kto się uprze, to w USA kupi wszystko.

***

No, ale ja tu pitu-pitu, a jest piątek; a w piątek wieczorem to lubię sobie pójść do knajpy i pośpiewać szanty. Zatem dzisiaj - pocztóweczka ze stateczkiem. Przysłała mi ją Barbara. I aby zbytnio nie odpływać od tematu - kartka jest z USA.


Na zdjęciu: szkuner gaflowy Roseway. Została ona zwodowana 24 listopada 1925 roku w stoczni John F. James & Son w Essex, w stanie Massachusetts. O dziwo, nie był to zwykły statek do połowu ryb. Roseway była używana tylko sporadycznie, z bardzo prostego, ale interesującego powodu: powstała jako tajna broń dla obrony amerykańskiego honoru w starciu z Kanadyjczykami w popularnych wtedy międzynarodowych zawodach rybackich. Dlatego też musiała być utrzymywana w idealnym stanie. Każdej zimy budowano jej coś na kształt domku, garażu. Ale to jeszcze nic! Tak o nią dbano, że specjalnie myto przeznaczony do pieca węgiel, nim wniesiono go na jej pokład! W 1934 roku Roseway ustanowiła rekord połowu mieczników: 74 sztuki w ciągu jednego dnia. Gdy nadeszła wojna, wszystko wywróciło się do góry nogami...

Tych ciekawskich dalszego losu tego szkunera zapraszam na jego oficjalną stronę, a kto chce wiedzieć po jakich morzach i oceanach żegluje teraz, niech zerknie tutaj.

Wracając do kartki. Z tyłu, na znaczkach Elvisa nie ma, ale są inne słynne amerykańskie wynalazki: amerykański clock, krzesło Chippendale'a, jest jazz i jest też Chrysler, i żeby było bardziej po amerykańsku, to różowy. Model 300C z 1957 roku. (Ten najnowszy ma taaakiego grilla, że spokojnie można by na nim zrobić barbecue dla całej załogi).


Jakby kto nie wiedział, to Chippendale to nie człowiek, który na meczach macha pomponami, ale XVIII-wieczny król mebli. Miał na imię Thomas.

***

"What shall we do with a drunken sailor
What shall we do with a drunken sailor

What shall we do with a drunken sailor

Early in the morning?"

czwartek, 11 lutego 2010

Rozważania na koniec karnawału

"Pada śnieg, pada śnieg,
dzwonią dzwonki sań..."

Pani Zima dzisiaj rano była na tyle perfidna, że nie dość, iż posypała znów białym puchem, to do tego, przez cały dzień - jeszcze śniegiem w oczy zawiewała. W Kapsztadzie - położonym na zachodnim wybrzeżu RPA - pogoda dzisiaj jest wyborna: żadnych opadów, bezchmurne niebo, temperatura sięga 28 stopni Celsjusza, a zefirek smaga twarz z prędkością 25 kilometrów na godzinę.

W swojej kolekcji mam tylko jedną kartkę z Republiki Południowej Afryki, na której widnieje właśnie Kapsztad ze swoim portem i dominującą nad Przylądkiem Dobrej Nadziei Górą Stołową, widzianą z morza już z odległości 200 kilometrów. W roku 1998 utworzono na jej terenie park narodowy, którego widoki już przez samo wirtualne zwiedzanie robią wrażenie.


Kartkę wysłał mi Matthew, jednak nie z Kapsztadu ale z Johannesburga. Do Polski wędrowała przez prawie trzy tygodnie. Matthew jest miłośnikiem dzikich rave'ów. Za każdym razem kiedy czytam tych parę miłych słów od niego, zastanawiam się nad tym, jak to jest zaliczać balet w tak egzotycznym miejscu, gdy pingwiny hasają dookoła...

"...a przed nami i nad nami
wiruje tyle gwiazd."